Ale o czym to ja chciałam... A - o małych zmianach!
Proces uzdrawiania naszej diety zachodzi bardzo stopniowo - i w tym węszę sukces. Najpierw odstawiliśmy cukier, zastępując go stewią. Teraz zajadamy kilogramy daktyli (które ja blenduję na "dżem" i stawiam w miseczce na blacie w kuchni - aby był pod ręką do wszystkiego). Śniadanie to od jakiegoś czasu owsianka, póki co na mleku, ale już wiem, że nadchodzi mała zmiana i będzie na wodzie z dodatkiem korzennych przypraw. W pewnym momencie przestaliśmy używać masła zastępując je serkiem białym typu Bieluch. Ale już jesteśmy po kolejnej małej zmianie :) - teraz robię pesto np. z liści rzodkiewek i smarujemy kanapki apetyczną jaskrawozieloną pastą. Chlebek biały zastąpiliśmy razowym, ale już w kuchni robi się zakwas na domowe pieczywo. Nie pamiętam już kiedy kupowałam wędlinę - mięso jemy rzadko, tylko dobrej jakości, a jak mięska nie ma, to kombinujemy z pastami. Itd...
Może ktoś pomyśli, że już przekroczyłam granice normalności, bo wydziwiam. Najważniejsze dla mnie w tych zmianach jest to, że po pierwsze one zaszły, czyli przyswoiliśmy nowe nawyki. Po drugie - stało się to bardzo naturalnie, bez odmawiania sobie niczego, bez tęsknoty za "starym". Po trzecie - mamy ochotę na kolejne zmiany!