czwartek, 1 maja 2014

Minuta

Popadłam w chaos. 

A ja bardzo nie lubię tego stanu. Bo nie potrafię wtedy spokojnie żyć. A jak nie żyję spokojnie to denerwuję się, stresuję, pokazuję moje nerwy wszystkim dookoła i niestety ciężko ze mną wytrzymać. Co oczywiście skutkuje sprzężeniem zwrotnym w postaci tego, że tym bardziej nie mogę spokojnie żyć.

Ale od początku :)

Zainspirowała mnie ostatnio ta reklama:


Nie żebym miała stres związany z brakiem środków na koncie ;) -często mi się zdarza, że podaję przy kasie kilka kart bo nie wiem, na której są $ i to już żadnego stresu nie powoduje. Ale oglądając ten filmik zdałam sobie sprawę z dość oczywistego faktu, że nasze reakcje są powodowane przez wiele motywatorów - z czego większość jest nieuświadomiona i głęboko ukryta. Brzmi skomplikowanie? Ale przecież każdy z nas zna to ze swojego podwórka, no na przykład: idę na spacer z dziećmi i zapomniałam butelki z wodą dla roczniaka. Hmm, słabo - oczami wyobraźni widzę, jak moja córka domaga się picia, zaczyna być nerwowo a ja jestem daleko od domu i nie mam co jej podać (pije tylko z określonego kubka i nie mogę kupić "czegokolwiek" w sklepie). Towarzyszy nam syn, który jedzie na hulajnodze. Syn oddala się i wraca - dobrze mu się jeździ. Ale ja wiem, że mam problem. Więc co robię? Krzyczę na syna, że niepotrzebnie wziął hulajnogę, bo teraz za daleko odjeżdża i ja nie wiem co się z nim dzieje, a tak w ogóle to mógłby mi pomóc a nie jak zwykle zajmować się tylko sobą, itd itd. Nakręcam się jak katarynka, choć tak naprawdę po głowie chodzi mi ta przeklęta butelka. Okropnie to brzmi, ale mam nadzieję, że też tak czasem macie. :) Że nie tylko ja jestem taka okropna. 

Gdybym nie zapomniała butelki to bym się nie zdenerwowała. Gdybym się nie zdenerwowała to mój syn spokojnie by pojeździł na hulajnodze. Można by dalej... - gdyby spokojnie pojeździł na hulajnodze, to miałby bardzo udany spacer; codzienny udany spacer równa się szczęśliwe dzieciństwo; szczęśliwe dzieciństwo to lepszy start w dorosłość itd. Czyżbym chciała napisać, że przez to, że zapomniałam butelki mój syn będzie miał zmarnowane życie? Nie! 

Ale pewnie wystarczyła minuta, aby lepiej się przygotować do spaceru. Nie zapomnieć niczego i spokojnie relaksować się patrząc na Małe siedzące w wózku i Duże - jeżdżące sobie i zażywające niezbędnej porcji ruchu. Minuta.

Pośpiech to jednocześnie wróg i... pewien nałóg. Niby nie lubię się spieszyć i cenię sobie spokój ale ten "pośpiech" wkrada się nieustannie do mojego i zaczyna nim rządzić. Najpierw się spieszę, więc wiele rzeczy wykonuję niedokładnie, niestarannie a potem - w kolejnej chwili pośpiechu - łatam te dziury przez co znów się spieszę - tym razem podwójnie :) Jak to było z tą butelką? No na przykład tak: zaczęłam ubierać córkę na spacer (roczniaki nie lubią się ubierać, oj nie lubią) więc porwałam ją szybko, nie przyszykowawszy sobie wcześniej ubranek, w pośpiechu zaczęłam szukać kolejnych elementów garderoby - oczywiście nic nie leżało na miejscu, bo przecież wcześniej też się spieszyłam i nie miałam czasu poukładać prania do szuflad. Więc szukam w pośpiechu, ubieram w pośpiechu i gdy już me dziecię jest gotowe, ja zziajana, spocona zapinam jej pasy w wózku i wychodzę jak najszybciej z domu, który zamiast być moim zamkiem stał się moim  więzieniem z którego pragnę po prostu uciec zostawiając te wszystkie niedokończone sprawy za drzwiami. ;) I zapominam butelki.  A potem to już wiecie - jak zwykle oberwał mój syn.

Eeeeeee. Posłucham sobie może muzyki - o! to będzie dobre :)

 





czwartek, 24 kwietnia 2014

Karanie przez czytanie?!


W moim rodzinnym domu były dwa elementy wystroju wnętrz - zadbane kwiaty i książki na regale. Ale książki nie są tam li jedynie ozdobą ;) Powiedziałabym, że to takie zdroworozsądkowe podejście do ozdabiania wnętrza - to, co zdobi jednocześnie jest do użytku i to, co jest ściśle użytkowe spełnia również rolę dekoracyjną.

 Ale do rzeczy. Wychowując się w takim domu, patrząc codziennie na mamę i babcię, które bez książki nie wyobrażają sobie życia czytanie przejęłam naturalnie i bez większego zastanowienia.

Niestety - to, co zadziałało w moim przypadku zupełnie nie sprawdza się przy moim synu. A przykładałam się do wychowania czytającego dziecko naprawdę mocno - czytanie przed snem, zabawa z książkami, zapisanie do biblioteki w bardzo wczesnym wieku, itd. Nie zadziałało.

Jeden z wielu dialogów między nami:
- Kochanie, jeśli odrobiłeś lekcje to zajmij się sobą teraz.
- Mamo, mogę pooglądać filmy na youtube?
- Nie, ale możesz poczytać.
- Nienawidzę czytać. (...U mnie gwałtowny wzrost ciśnienia)
- Umówiliśmy się, że codziennie poczytasz przez 15 min.
- Nie!
- To nie jest propozycja, tylko polecenie.

Poczytał, bo musiał.

Wiem, wiem, wiem. Słabo.

Muszę się przyznać, że niechęć do czytania mojego syna odbieram jako własną porażkę. I reaguję głupio.

Zastanawiałam się jak to zmienić i z pomocą przyszła mi wychowawczyni mojego Syna, która wprowadziła w klasie taką czytelniczą rywalizację - każdy ma karteczkę, na której codziennie odnotowuje ile czasu czytał. I podpisuje się pod tym wraz z rodzicem. No, nie jest to może szczyt moich marzeń - bo jednak nie jest to czytanie wynikające z potrzeby serca ;) - ale ostatnio postanowiłam lżej podchodzić do życia i nie dzielić włosa na czworo. Liczę, że przy dobrym doborze książek powolutku będziemy kształtować w moim synu zamiłowanie do lektury - choć wiem, że to może być skomplikowany związek :) Przy okazji wyrobiliśmy sobie taki wspólny nawyk - bo czytamy razem (jednego dnia tylko on czyta, a ja słucham; innym razem wymieniamy się) - a przy rocznym dziecku, które zajmuje jakieś 80% mojej uwagi to było naprawdę potrzebne, abym miała czas tylko dla syna.

A tak w ogóle to ten problem z czytaniem ukazuje taką prostą zasadę, że jak się chce czegoś za bardzo to niestety często człowiek przegina i sam skazuje się na porażkę. Odpuścić - ach, jak prosto to brzmi.



środa, 16 kwietnia 2014

Gdyby mi się chciało tak jak mi się nie chce...

Na szczęście tytułowa niemoc za mną!

Oj, niedobrze było ostatnio. Spadek nastroju zaatakował nagle i nie chciał puścić długo, bardzo długo... To poczucie niechęci do wszystkiego, brak ochoty na wstanie z łóżka i zrobienie czegoś konkretnego, a z drugiej strony - złość na samą siebie, że się tej ochoty nie ma...  Kto miewa takie stany, ten wie że to nie "byle humory", bo to nie jest intencjonalne i naprawdę bardzo by się chciało z tego wyjść, ale jakoś tak... trudno.

Czemu mnie zaatakowało? Podejrzewam kilka powodów - przedwiośnie, które zawsze wpływa na mnie depresyjnie; hormony, które jeszcze szaleją bom matka karmiąca i pewnie mój dość rutynowy tryb życia polegający na opiece nad dziećmi i zajmowaniu się domem (jest to oczywiście niezmierna przyjemność i jestem wdzięczna, że mam tę możliwość, aby zajmować się typowo kobiecymi obowiązkami, ale wiadomo - efekty tej pracy widać dopiero w dłuższym okresie a i o docenienie czasem ciężko).

Ale jest na to sposób. Jak zwykle w takich momentach to, co mi pomogło to oderwanie się od własnych problemów. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie koleżanka - nie odebrałam i nie oddzwoniłam, no bo... No właśnie nie miałam motywacji do życia, do rozmów, do ludzi. Ale ona dzwoniła i słała smsy więc w końcu zebrałam się w sobie i się do niej odezwałam. A u niej - burza! Bardzo słabo w pracy, z mężem jeszcze gorzej i ogólnie masakra. No więc się wzięłam i zaczęłam pomagać. Pomagałam, wspierałam, pocieszałam - aż w końcu spostrzegłam, że wylazłam ze swojej skorupy i w rezultacie pomogłam samej sobie. 

Tak sobie myślę, że pójdę do biblioteki i wypożyczę Jeżycjadę Małgorzaty Musierowicz - w ramach minimalizowania życia pozbyłam się moich ukochanych, sczytanych, poplamionych herbatą egzemplarzy, a przydałaby mi się życiowa mądrość Mamy Borejko. I pokrzepiający uśmiech Ignacego Seniora. Siła wewnętrzna Gabrysi. Kokieteria Idy. Kobiecość Pulpecji. Ach, idę do tej biblioteki, bo coraz większa tęsknota mnie ogarnia!

wtorek, 25 marca 2014

Małe zmiany, duże efekty

Ostatnio u mnie na tapecie głównie przewija się temat jedzenia, a w zasadzie odżywiania. Dojrzałam do etapu, gdy już mi nie wystarcza takie "w miarę zdrowe" jedzenie. W miarę zdrowe, czyli: tu wpadnie sałatka, tam batonik, tu schabowy, tam jabłuszko, tu kasza do obiadu, innym razem kupne pierogi. Ogólnie - bez radykalizmów i ograniczeń, no bo przecież "wszystko jest dla ludzi". Nie oznacza to, że stałam się radykałem wegańskim czy witariańskim :) ale na pewno podchodzę do odżywiania bardzo poważnie i... cóż, jeśli jem coś niezdrowego, to czynię to z pełną świadomością ;)

Ale o czym to ja chciałam... A - o małych zmianach! 

Proces uzdrawiania naszej diety zachodzi bardzo stopniowo - i w tym węszę sukces. Najpierw odstawiliśmy cukier, zastępując go stewią. Teraz zajadamy kilogramy daktyli (które ja blenduję na "dżem" i stawiam w miseczce na blacie w kuchni - aby był pod ręką do wszystkiego). Śniadanie to od jakiegoś czasu owsianka, póki co na mleku, ale już wiem, że nadchodzi mała zmiana i będzie na wodzie z dodatkiem korzennych przypraw. W pewnym momencie przestaliśmy używać masła zastępując je serkiem białym typu Bieluch. Ale już jesteśmy po kolejnej małej zmianie :) - teraz robię pesto np. z liści rzodkiewek i smarujemy kanapki apetyczną jaskrawozieloną pastą. Chlebek biały zastąpiliśmy razowym, ale już w kuchni robi się zakwas na domowe pieczywo. Nie pamiętam już kiedy kupowałam wędlinę - mięso jemy rzadko, tylko dobrej jakości, a jak mięska nie ma, to kombinujemy z pastami. Itd... 

Może ktoś pomyśli, że już przekroczyłam granice normalności, bo wydziwiam. Najważniejsze dla mnie w tych zmianach jest to, że po pierwsze one zaszły, czyli przyswoiliśmy nowe nawyki. Po drugie - stało się to bardzo naturalnie, bez odmawiania sobie niczego, bez tęsknoty za "starym". Po trzecie - mamy ochotę na kolejne zmiany! 

niedziela, 9 marca 2014

I co dalej?


Jeszcze rok temu żyłam na pełnych obrotach - praca często po 12 h dziennie, stale pod telefonem, z bardzo konkretnym bo liczbowym celem do zrealizowania. Celem, który MUSI być osiągnięty. Co miesiąc wyższy. I praca z ciągłą świadomością, że jeśli polegnę, zawiodę, to nikt mi tego nie wybaczy. Nie będzie drugiej szansy. Bo chodzi oczywiście o konkretne sumy pieniędzy. 

Stres, napięcie, rozdwojenie. I jednak satysfakcja z tego, co robię. Finansowa i pozafinansowa. Bo to miłe być uznawanym, docenianym; przyjemnie jest mieć władzę, wydawać polecenia. W jakiś sposób podniecające jest to, że ma się wpływ na innych ludzi. Niestety, taka "władza" to nie tylko umożliwianie innym awansu, to nie tylko przyznawanie premii i tworzenie systemów motywacyjnych. No cóż, jeśli chce się być naprawdę skutecznym to trzeba umieć wymagać i wyciągać konsekwencje - również te najpoważniejsze.

Zaszłam w ciążę. Taka praca nie jest najlepszą dla przyszłej mamy. Ale we mnie wstąpiła podwójna energia - i odnosiłam same sukcesy. To wciąga.

W ósmym miesiącu ciąży poszłam na zwolnienie lekarskie i myślałam, że się nie odnajdę w nowej "domowej" rzeczywistości. Płakałam podczas pakowania rzeczy w pracy. Wyszłam po angielsku nie żegnając się z nikim, bo wiedziałam, że nie obejdzie się bez łez, a przecież twardym trzeba być, nie miętkim.

Planowałam, że będę zarządzać wszystkim i wszystkimi z domu. Mąż nawet zakupił mi specjalny stoliczek na laptopa do łóżka, żeby mi było wygodniej ;) I... od momentu gdy opuściłam biuro tego pamiętnego dnia aż do dnia dzisiejszego nie włączyłam służbowego komputera.W sposób dla mnie zdumiewający odcięłam się od wszystkiego! I nie tęsknię aż do dziś. Czuję się jakbym przeszła przez odwyk i porzuciła coś, co było dla mnie szkodliwe. Jest mi teraz dobrze a tamten czas oceniam jako w pewnym sensie stracony. Nie żałuję, ale nie chciałabym przeżywać tego ponownie.

Po co to wszystko piszę? Trochę po to, aby samej sobie przypomnieć tamte chwile i zachować je w pamięci. Chciałabym uporządkować własne myśli, zastanowić się nad możliwościami, oczekiwaniami, opcjami. Patrzę na moje dzieci, na męża i wiem, że są najważniejsi. Widzę jak dobrze mojej rodzinie robi to, że jestem dla nich każdego dnia. Widzę zmianę w sobie. Jestem szczęśliwa jak nigdy przedtem. Szczęśliwa spokojnym, zrównoważonym życiem.

Trudno być kobieta w XXI wieku. A może to my kobiety same sobie to utrudniamy?

środa, 19 lutego 2014

Dieta, czyli jak to człowiek cały czas myśli o jedzeniu

Eh, spracowałam się dziś. Moje dzisiejsze gotowanie:
- owsianka na wodzie i bananie
- owsianka na mleku
- ryż na mleku z jabłkami (gotowany dwa razy, bo najpierw dla mojej mamy, która jest tuż po operacji, a potem na życzenie Syna, no bo mu ładnie zapachniało...)
- surówka z selera
- surówka z buraczków
- zupa krem z warzyw różnorakich (w ramach czyszczenia lodówki)
- zupa brokułowa dla Córki
- galaretka drobiowa
- gulasz z soczewicą.

Dlaczego tak? No przecież jesteśmy na diecie! 

Przestawiam rodzinę na zdrowsze odżywianie... I sama się chyba przy tym wykończę ;)

Mam nadzieję, że z czasem nowe przepisy staną się rutyną a obiady wkrótce przestaną być zakupowo-kulinarnym wyzwaniem. 

...Jak nie napiszę tu przez najbliższe 10 dni, to znaczy że poległam na placu boju przygnieciona kalafiorem i brukselką ;)

środa, 12 lutego 2014

Zabawa czy zabawki?

Niedługo urodziny mojego Syna - dziewiąte. :) Do tej pory urodziny kojarzyły się mojemu dziecku z prezentami (no, jakże by inaczej!) i ze spotkaniem rodzinnym. W tym roku jest jednak inaczej...


Od grudnia już słyszę, że intensywnie myśli kogo zaprosi, gdzie, co będą robić, itd. Swoją drogą - to niezły wyznacznik młodości - jeśli ktoś przygotowuje się do urodzin kilka miesięcy wcześniej ;) Ale wracając do tematu głównego - po raz pierwszy stanęłam przed przyjemnością/koniecznością wyprawienia synowi urodzin dla znajomych. No i mam kłopot.

Moje starsze dziecko od grudnia systematycznie co tydzień wybywa na urodziny kolejnych kolegów (z tego wniosek, że klasa została dobrana wiekowo - według miesięcy). Był dwa razy w kinie, raz na placu zabaw z kulkami, kilka razy w domu (raz były to zorganizowane warsztaty z Lego), raz na stadionie, gdzie było zorganizowane strzelanie z laserów. Domowe urodziny kończyły się zwykle graniem na konsoli.

Moja refleksja - myślę sobie, że wręcz nieprzyzwoite jest wydawanie około 1000 zł na urodziny dla dziewięciolatka :) Nawet gdybym miała takie pieniądze na przyjemności (a w sytuacji rychłego przejścia na urlop wychowawczy może być z tym problem) - to i tak jednak uznałabym, że jest to niewychowawcze. Boję się windowania oczekiwań, przywiązania do tego co materialne, chęci imponowania kolegom pieniędzmi. Przekazywanie wartości przy podejmowaniu takich decyzji jest trudne, bo trzeba dziecku odmówić. Odmawiać przy okazji urodzin... - niektórym to się wydaje zbyt surowe, no ale jeśli chcemy przekazać dzieciom swój pogląd na świat i żyć w zgodzie z nim, to potrzeba ofiar ;) A tak serio, myślę, że spokojnie to można dziecku wytłumaczyć, najlepiej proponując mu równie atrakcyjną alternatywę. No właśnie i tu pojawia się moja głębsza refleksja.

Pamiętam z mojego dzieciństwa urodziny organizowane w domu. Było uroczyście - dzieci ładnie się ubierały, przychodziły do udekorowanego domu, był poczęstunek dostosowany do dziecięcych oczekiwań i była... zabawa! Pamiętam konkursy, wspólne malowanie, rysowanie, kalambury, wyścigi. Pamiętam, że w bardziej liberalnych domach dozwolona była nawet bitwa na poduszki, po której dzieciaki były spocone, zmęczone, rozczochrane i... wybawione! :) Dzięki takim kontaktom dzieci wzmacniały więź między sobą, uczyły się dobrych manier, wspólnego spędzania czasu. I to nie tylko z okazji urodzin - "za moich czasów" wzajemne odwiedzanie było na porządku dziennym. Była to okazja do podpatrzenia jak żyją koledzy w ich naturalnym środowisku - w domu.Teraz widzę, że dom jest często traktowany jako azyl. Obce dzieci są tam wpuszczane niechętnie. Nie ma odwiedzin po szkole, bo każde dziecko ma wypełniony "wolny" czas a rodzice po pracy chcą odpocząć. Urodziny wyprawiane w domu to rzadkość, no bo kłopot, no bo małe mieszkanie, no bo lepiej jak ktoś zorganizuje to profesjonalnie.

Postanowiłam, że my zorganizujemy urodziny inaczej. Będzie to przyjęcie zgodne z duchem prostego życia. Odbędą się w domu, zakażemy używania multimediów, za to sami włączymy się do zabawy. I nic to, że mamy 47 mkw., i nic to, że nasza roczna córeczka będzie się plątała pod nogami. Jeśli pogoda dopisze, to chcemy zorganizować urodziny na dworze - mecz piłki nożnej, zawody ze skakaniem w workach. Bieg z jajkiem na łyżce. Rzucanie do celu. Skok w dal. Pomysłów jest wiele. Chciałabym oderwać dzieciaki od tego, co mają na co dzień. Chciałabym usłyszeć ich radosny śmiech i pobawić się razem z nimi. Chciałabym dać coś więcej niż 1000 zł i pokazać, że można inaczej.

Mam nadzieję, że dzieciom się to spodoba, bo ja już nie mogę się doczekać :)





środa, 5 lutego 2014

Siła nawyku

Nie, nie - mój nowy zapisek (celowo nie użyłam słowa "post") nie będzie o poczytnej książce Charlesa Duhigga (którą mam, czytałam i o której być może napiszę słów kilka). Będzie o tym, że trzeba się pilnować.

Jakiś tydzień temu moja szwagierka zrobiła mi niesamowitą przyjemność pytając, czy zostałabym matką chrzestną jej małego Synka. Ja w przypadku moich dzieci przykładałam wagę do tego wyboru i starałam się wybierać osoby, które swoją postawą, wiarą, swoimi poglądami są bliskie mojej rodzinie. To nigdy nie był wybór według klucza pokrewieństwa. Dlatego naprawdę uważam, że bycie rodzicem chrzestnym to ważna i odpowiedzialna rola. I tym bardziej mi miło, że po raz pierwszy spotkał mnie ten zaszczyt :)

Ale, ale... Co się stało, gdy lekko ochłonęłam? Niestety, nie to co powinno. W mojej (czasem jednak pustej) głowie zamiast myśli na temat tego, jak chciałabym pomóc rodzicom, co mogę zrobić dla chrześniaka, w jaki sposób powinnam podejść do nowej roli - pojawiły się myśli dwie - jakże marne! - "co ja na siebie założę?" i "co kupię w prezencie?"

Pierwsza myśl pochłonęła mnie tak, że ruszyło pełną parą wszystko to, co wciąga nas w wir konsumpcjonizmu: allegro, blogi modowe, fora zakupowe itp. Trzy dni zagłębiałam się w trendy "wiosna 2014" po to, aby sporządzić listę zakupową na tę jedną okazję. Dzięki rajdowi po stronach www odkryłam nawet chińskie allegro i zauroczona cenami prawie dałam się wciągnąć w zakupy, a być może nawet shoppingowe uzależnienie. Bo przecież nowa spódnica wymaga nowej bluzeczki, ta z kolei ładnie wygląda tylko z żakiecikiem, który jest dostępny w kolejnym sklepie; żeby cały look był na czasie niezbędne są nowe szpilki (to nic, że nogi będą bolały...), a całość pięknie dopina nowa biżuteria. Wszystko oczywiście niedrogie (ale sumuje się do niezłej kwoty), słabej jakości (no tak, w końcu to strój na jedno wyjście) i niepasujące do reszty moich ubrań (ale kto by się tym przejmował, jest okazja więc można - ba! TRZEBA! zaszaleć). Magia bliskości milionów ubrań, oglądanych w domowym zaciszu i tak łatwo dostępnych znów zadziałała.

Mój Anioł Stróż jednak nie dał mi całkowicie zgłupieć :) W pewnym momencie poczułam przesyt tematem. Rety, zmarnowałam kilka dni zaślepiona rządzą posiadania kilku szmatek! No i czuję, że w pewnym sensie zdradziłam moje przekonania. Wydawało mi się, że tego typu konsumpcyjne wariactwa już są za mną - że jestem świadoma, racjonalna, oszczędna. Że znam priorytety. No.

Jednak stare przyzwyczajenia atakują nas w najmniej spodziewanych momentach. I pewnie dużo czasu minie zanim stare złe nawyki w całości uda mi się wykorzenić. Ta sytuacja wiele mnie nauczyła - i o sobie, i o swojej garderobie. Na pewno napiszę wkrótce o tym, w jaki sposób podchodzę do zakupów odzieżowych - bo jak widać przyda mi się takie spisane "memento".


piątek, 24 stycznia 2014

Prawo do drzemki...

...Czyli przejawy powolności w codziennym życiu :)

Drzemka w ciągu dnia. Jeszcze rok temu nie potrafiłam zrozumieć potrzeby drzemania (najbardziej nie potrafiłam jej zrozumieć u mojego męża ;)). No bo... jak to tak?! Spać w dzień? Można przecież w tym czasie pokwękać, pomarudzić, poużalać się, że na nic nie ma się czasu, zbesztać Syna, poszukać sobie problemu... No właśnie :)

Od pewnego czasu pozwalam sobie na drzemki. Gdy moi chłopcy wychodzą rano do pracy/szkoły ja przytulam moją 10-miesięczną córkę i idziemy spać. Po południu też się zdarza. I co? I nic. Świat się nie zawalił od naszego lenistwa. Wręcz przeciwnie! Po drzemce odnajduję w sobie pokłady radości, łagodności i zrozumienia dla wszystkich, a najbardziej dla siebie samej. 



Drzemka jednak to nie tylko mój osobisty pomysł na lepsze życie, tylko dogłębnie przeanalizowane zjawisko! Otóż według naukowców z Harvardu ci, którzy pochrapują w ciągu dnia przynajmniej 3 razy w tygodniu mają o 37% niższe ryzyko śmierci na choroby serca.

(źródło: http://odkrywcy.pl/kat,1038059,title,Jaka-sila-drzemie-w-drzemce,wid,16043934,wiadomosc.html?smg4sticaid=612142)

Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wszystkim słodkich snów!


wtorek, 21 stycznia 2014

"Matka i dziecko" reż. Rodrigo Garcia


Matka i dziecko (2009)


Zdecydowanie wolę książki od filmów. Po obejrzeniu "Matki i dziecka" pomyślałam, że po prostu rzadko trafiam na dobre filmy i stąd ten wybór. Gdybym oglądała kino tej klasy, pewnie nie odrywałabym się od ekranu :)

"Matka i dziecko" to historia trzech kobiet, która opowiadana jest równolegle. Widz spodziewa się, że w pewnym momencie ich historie się połączą i tak się dzieje. Jednak łączą się one w sposób dość niespodziewany - i na pewno nie tak, jakby sobie widz życzył. Bo to nie jest taka sobie powiastka z happy-endem. 

 To film, który pokazuje to, co w naszym życiu najbardziej elementarne - relację matka-dziecko. Myślę, że matki przeżyją seans podwójnie. Polecam z całego serca ten kawałek dobrego, emocjonalnego kina. Zwłaszcza tym, którzy bardziej cenią książki ;)

Film jest dostępny w HBO GO.



sobota, 18 stycznia 2014

Jestem leniwa!

I dlatego:

1) robię sobie listy zadań - aby o niczym nie zapomnieć, aby właściwie rozplanować dzień, aby się zmobilizować do działania. Lista zadań, plan umożliwia mojej głowie uwolnienie od ciągłego myślenia o obowiązkach, pozwala mi na życie z czystym sumieniem dotyczącym powinności - jeśli wiem, co mam zrobić każdego dnia, tygodnia czy miesiąca, to skupiam się na tym dzięki czemu unikam chaosu. 
Wystarczy chwila spokoju, czysta kartka, ołówek aby spisać to, z czym musimy się uporać i plan robi się sam :) 
Teraz, odkąd jestem na urlopie macierzyńskim moje listy dotyczą planu obiadów na tydzień, zakupów spożywczych, sprzątania i innych obowiązków domowych. Staram się też planować większe wydatki - czyli spisywać nasze potrzeby (np. odzieżowe) i decydować, kiedy kupię poszczególne rzeczy. Pozwala to racjonalizować wydatki, nie ulegać chwilowym pokusom, czy pseudookazjom. 

2) staram się ogarniać obowiązki na bieżąco - np. wstawiam naczynia do zmywarki od razu po użyciu, odkładam rzeczy na miejsce, jeśli zauważam, że coś należy zrobić to szybko oceniam ile potrzebuję na to czasu i jeśli okoliczności na to pozwalają biorę się za to od razu. 

Odwlekanie to najgorszy wróg efektywności. Ile czasu marnujemy, gdy myślimy o czekających nas obowiązkach  - zazwyczaj z niechęcią, obawą. A przecież często są to czynności, które nie zajmują więcej niż 5 minut - wykonanie telefonu, odpowiedź na maila, uprzątnięcie małej przestrzeni. Ja np. nie znoszę prasować - to wyciąganie deski, żelazka a potem sama czynność prasowania - nuda! Dziś gdy moja córeczka zasnęła a chłopcy (mąż i syn) wyszli z domu nastawiłam stoper i zaplanowałam, że przez najbliższe 30 min prasuję. Przez ten czas wyprasowałam 5 koszul a na jednej zauważyłam plamę, więc szybko zaprałam ją odplamiaczem. 30 min wystarczyło jeszcze na powieszenie koszul i uprzątnięcie deski i żelazka. Gdybym nie podjęła tego działania, to pewnie te pół godziny zleciałoby na niczym a ja któregoś dnia stanęłabym przed szafą i pomyślałabym: założyłabym koszulę, ale nie chce mi się prasować jednej sztuki, więc wciągnę na siebie sweter. ;)

3) zamieniam obowiązki w pasje - to mój sposób na dobre życie. Stosuję tę zasadę od czasów szkoły podstawowej, gdy nie zawsze miałam ochotę na odrabianie lekcji czy naukę. Zawsze wtedy starałam się zainteresować tym, z czym musiałam się uporać. Zazwyczaj okazywało się, że jeśli nie potraktuje się danego zagadnienia pobieżnie, tylko zgłębi się temat - to studiowanie go okazuje się być niezłą przygodą. Jako przykład można podać naukę tabliczki mnożenia - wkuwanie samych liczb jest średnio pasjonujące... Nie dziwię się dzieciom, które myślą o tym z dużą niechęcią. Ale można im pomóc przygotowując choćby grę typu Memory. Na małych kartonikach piszemy działania - 2*2, 3*4, 6*7 itp. i wyniki - 9, 14, 56... Bawimy się w memory a tabliczka mnożenia sama wchodzi do głowy. Inny przykład, to choćby podejście do sprzątania. Można to traktować jak syzyfową pracę - po co sprzątać skoro zaraz i tak się pobrudzi. A można podejść do codziennych porządków jak do większego projektu dbania o swoją rodzinę. Nie sprzątam dlatego, że to lubię. Sprzątam, bo chcę aby moi bliscy przychodzili do przytulnego, czystego domu. Bo zależy mi na ich dobrym nastroju. Bo ich kocham i chcę im dać to, co najlepsze.

Oto moje sposoby na poskromienie leniwca i przeobrażenie go w zorganizowanego pasjonata. :) Pamiętam jednak, że leniwiec to moja natura, więc mam się na baczności i nie odpuszczam sobie :)

piątek, 17 stycznia 2014

Detale

Lubię detale.

Elegancki grzeczny strój i czerwone paznokcie. Pyszny sos w niewielkiej ilości, który podkręca smak prostego jedzenia. Biżuteryjny drobiazg, który trudno zauważyć. Urok deseni, wzorów pozornie do siebie niepasujących lub właśnie idealnie dobranych. Drobiazg wręczony bez okazji świadczący o pamięci, trosce. 

Lubię, gdy ten detal, o który zadbałam ktoś zauważy. Lubię, gdy odkryje tę grę, w którą gram z innymi i puszczam do nich oczko. Nie chodzi o perfekcję, chodzi o zabawę.

Detal często decyduje o smaku i o stylu. To detale powodują, że są przedmioty, które od razu stają się takie moje. 

Sztuka życia to dla mnie troska o detale. Bez zadęcia i zbędnej spinki.  Bez obsesji.


Czy to się kłóci z minimalistycznym podejściem do życia. Chyba nie. Dbałość o detale to dbałość o jakość życia, a mi szkoda go na bylejakość i półśrodki. Niech będzie pięknie!




środa, 15 stycznia 2014

Gdy dzieci posnęły, mama może pisać bloga :)

Od dawna nosiłam się z zamiarem stworzenia bloga - miałam wiele pomysłów na posty, właściwie wszystko mnie inspirowało do kolejnego wpisu. No i gdy nareszcie się zmobilizowałam i założyłam... brakuje mi pomysłów (a właściwie wszystkie wydają się nie dość ciekawe), czasu a najbardziej pewnie odwagi i dyscypliny. Mam nadzieję, że to chwilowa niemoc i jeszcze się rozpiszę.

A więc o czym by tu dzisiaj...? :) Zastanawiałam się ostatnio, zainspirowana wieloma blogami poświęconymi minimalizmowi czy też dobrowolnej prostocie (których jestem fanką!), skąd wziął się ten fenomen, ta moda, czy może potrzeba? Skrzywiona socjologicznym wykształceniem lubię dociekać przyczyny zjawisk. I wymyśliłam! Bez żadnych badań, obliczeń, ankiet. Frywolnie stawiam tezę: najedliśmy się do wyrzygu! Wysublimowanych dań i junk food. Mody - i z wyższej półki i tej 100% poliester (choć to teraz często jedno i to samo). Coraz większych domów. Wycieczek w miejsca, które już dawno przestały być egzotyczne. "Dość!" mówimy. I co teraz?

Pamiętam początek lat 90-tych i pierwsze reklamy w telewizji. Wtedy wydawało nam się, że nas bombardują, bo są nadawane przed każdym programem. Teraz - mam wrażenie, że niektóre seriale czy programy są nagrywane TYLKO po to, aby umieścić w nich reklamowane produkty, bo treści brak, przekazu brak za to nachalny i nieudolny product placement musi być. Ale wracając do początku - w latach 90-tych większość reklam, które pamiętam przedstawiały po prostu szczęśliwych ludzi. Z nowym proszkiem do prania, z kolejnym serkiem do smarowania itd. Nie pamiętam już produktów ale pamiętam przekaz - uśmiechnięci ludzie, szczęśliwe rodziny. I sama w pewnym momencie uwierzyłam w tę marketingową bajkę, że jeśli kupię zachwalane produkty, to moje życie będzie szczęśliwsze. Stąd ten przyjemny dreszcz podniecenia przy zakupach - nie cieszyła mnie konkretna rzecz, którą kupiłam, ale moje wyobrażenie, że dzięki tej rzeczy będę lepsza - taka jak ta radosna dziewczyna z kolorowych reklam. Jak to się stało, że się obudziłam? Pewnie tak jak u większości innych osób, które postanowiły uprościć swoje życie: pierwsze co zaczyna denerwować, to bałagan, brak miejsca na kolejne przedmioty i poczucie braku kontroli nad nimi. I tak to się zaczyna - od sprzątania w mieszkaniu do sprzątania w głowie. Bo człowiek myślący zaczyna się zastanawiać, jak dopuścił do tego, że rzeczy mają nad nim władzę.

Obecnie jestem w połowie drogi i odczuwam z tego powodu wielką satysfakcję. Trochę powyrzucałam niepotrzebnych rzeczy, trochę posprzątałam, zmieniłam nawyki konsumenckie - ale nie to jest najważniejsze - to, z czego się najbardziej cieszę, to to, że żyję świadomie, refleksyjnie. Poukładałam sobie priorytety i postanowiłam skupić się na nich - a resztą nie zaprzątać sobie w nadmiarze głowy. 
Moje cele to:
1) być oparciem dla rodziny
2) wspierać dzieci w stawaniu się odpowiedzialnymi ludźmi
3) prowadzić dom, do którego chce się wracać
4) być aktywną, energiczną, nie odpuszczać sobie
5) dbać o zdrowie najbliższych
6) patrzeć na życie z optymizmem, zachować radość życia.

To trudne wyzwania i choć myślę o nich codziennie to i codziennie ponoszę wiele porażek gdy próbuję je realizować. Ale to nic. Nie od razu Kraków zbudowano, jak to mówią :) Jestem teraz na tyle rozsądna, aby nie wymagać od siebie zbyt wiele. I cieszyć się z drobnych sukcesów. 




niedziela, 12 stycznia 2014

Wstępniak


Otworzyłam Duży Pokój w przestrzeni wirtualnej przede wszystkim dla siebie - dla uporządkowania myśli, z potrzeby zapisania tego, co snuje się po głowie, po to, aby zachować w pamięci ważne, zabawne, niepowtarzalne chwile. Mam nadzieję, że uda mi się osiągnąć te nieco wydumane cele poprzez zapiski dotyczącego naszego rodzinnego życia. 

 W moim rodzinnym domu (choć to szumna nazwa dla 36-metrowego mieszkania) były pokoje dwa - mały i duży. Teraz ja mam metrów tylko troszkę więcej bo 45 więc nadal nie mamy jadalni, sypialni i salonu. Duży pokój musi pełnić wszystkie te funkcje. W dużym pokoju dzieje się wszystko co ważne - tu rozmawiamy, jemy, śpimy, bawimy się, odrabiamy lekcje, gramy, czytamy, oglądamy telewizję. Tu się śmiejemy i kłócimy, żartujemy i gniewamy się.

A więc o czym tu będzie? O wszystkim! Wbrew wszelkim blogowym zasadom :) 
Duży Pokój to miejsce, które tętni życiem. Jak będzie tutaj - jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że każdy kto tu wejdzie dobrze się poczuje.